Rozważanie świętej agonii

Duchu Święty, oświeć mój umysł i rozpłomień me serce w rozważaniu Męki Jezusowej. Pomóż mi przeniknąć to misterium miłości i cierpie­nia mojego Boga, który stawszy się człowiekiem, cierpi, kona, umiera dla mnie.
Wieczysty, Nieśmiertelny, zniża się, by pod­dać się niesłychanemu męczeństwu, okrop­nej śmierci na krzyżu, pośród zniewag, drwin i bluźnierstw, pragnąc ocalić swoje stworzenie, które obraziło Go i które tarza się w błocie grzechu.
Człowiek lubuje się w grzechu, a Bóg, z po­wodu grzechu, jest smutny aż do śmierci; męki okrutnego konania sprawiają, że zrasza Go krwawy pot...
Pod koniec swego ziemskiego żywota, oddaw­szy się nam całkowicie w Sakramencie swojej Miłości, idzie Pan do Ogrodu Oliwnego, zna­nego uczniom, również i Judaszowi. Po drodze poucza ich i przygotowuje do swojej rychłej męki; zachęca ich, by z miłości do Niego zno­sili kalumnie, prześladowania aż do śmierci, chce przemienić ich na swoje podobieństwo,
swój boski wzór. W chwili wkroczenia w gorzką mękę nie myśli o sobie, lecz o tobie...
W ogrodzie Mistrz oddala się od uczniów w towarzystwie tylko trzech świadków swej ago­nii: Piotra, Jakuba i Jana. Czy, widziawszy Go przemienionego na górze Tabor, potrafią rozpo­znać Cztowieka-Boga w tej istocie przygniecio­nej śmiertelną trwogą?
Wchodząc do ogrodu polecił im: „Zostańcie tu­taj! Czuwajcie i módlcie się, byście nie ulegli pokusie". Czuwajcie, gdyż nieprzyjaciel nie śpi. Zawczasu uzbrójcie się w oręż modlitwy, abyście nie zostali zaskoczeni i wciągnięci w grzech. Oto godzina mroków.
Oddaliwszy ich, odchodzi na rzut kamieniem i Wadzie się twarzą ku ziemi. Jego dusza tonie w morzu goryczy i najprzenikliwszego smutku. Zrobiło się późno. Złowieszcze cienie przemy­kają w bladą noc. Księżyc wydaje się nabrzmia­ły krwią. Wiatr porusza drzewami i przenika do kości. Cała przyroda zdaje się drżeć w ta­jemnym przestrachu!
O nocy, jakiej nigdy nie było! Oto miejsce, gdzie Jezus się modli. Odziera swoje święte Człowieczeństwo z siły, do jakiej ma ono prawo dzięki zjednoczeniu z Osobą Boską. Zanurza je w czeluść smutku, trwogi, upodlenia. Jego duch wydaje się pogrążony...
Widzi już teraz całą swoją mękę. Widzi tak ko­chanego apostoła Judasza, który sprzedaje Go za kilka groszy... Oto spieszy drogą do Getsemani, by zdradzić Go i wydać! Czyż niedawno nie nakar­mił go swoim Ciałem, nie napoił swoją Krwią? Na kolanach umył mu stopy, przytulił do serca, ucałował je. Czyż nie uczynił wszystkiego, by za­trzymać go na skraju świętokradztwa lub przy­najmniej skłonić do skruchy? Ale na nic to się zdało, Judasz gna ku zatraceniu... Jezus płacze.
Widzi siebie, wleczonego po ulicach Jerozo­limy, gdzie jeszcze kilka dni temu obwoływano Go Mesjaszem. Widzi, jak policzkują Go przed Najwyższym Kapłanem. Słyszy wrzaski: „Niech zginie!". On, twórca Życia, wleczony niby ludz­ki łachman od jednego do drugiego trybunału. Lud, Jego lud, tak miłowany, tak obdarowywa­ny, wygwizduje Go, popycha, żąda głośno Jego śmierci, i to jakiej! Śmierci na krzyżu. Słyszy fałszywe oskarżenia. Widzi, jak biczują Go, na­kładają koronę z ciernia, wyśmiewają, oddają Mu pokłony jak przed fałszywym królem.
Widzi, jak skazują Go na krzyż, jak pnie się na Kalwarię, upadając pod ciężarem, chwiejąc się, zwalając na ziemię... Oto już na górze, odarty z szat, rozciągnięty na krzyżu, bezlitośnie przybi­ty, wzniesiony między niebem i ziemią. Zwisa bez­silnie przytwierdzony gwoździami, cierpiąc nie­wymownie. Boże mój! Jakże długa to, trzy godzi­ny trwająca agonia, pośród wrzasków motłochu, pijanego gniewem! Widzi, jak gardło i wnętrzno­ści pali mu ogniste pragnienie, które ugasić ma ocet i żółć. Widzi swego Ojca, który opuszcza Go, i swoją Matkę, złamaną bólem. Śmierć następuje pośród dwu złoczyńców. Jeden wyznaje swe winy i może zostać ocalony, lecz drugi bluźni i kona potępiony. Widzi zbliżającego się z włócznią Lon-ginusa, który przebije Mu serce.
I oto dokonało się najgłębsze poniżenie ciała i duszy, które rozdzielają się... Widzi wszystko po kolei, scenę za sceną, a widok ten przytłacza Go i przeraża. Czy cofnie się? Od pierwszej chwili wszystko przyjął, na wszystko się zgodził. Dlaczego zatem to krańcowe przerażenie? Bo wystawił swoje święte człowieczeństwo niczym tarczę, w którą biją ciosy Sprawiedliwości, znie­ważonej grzechem.
Jego osamotniony duch żywo odczuwa wszyst­ko, co przyjdzie Mu wycierpieć. Za taki grzech, taka kara... Jest zmiażdżony, bo sam wydał się na lęk, na słabość, na skonanie. Wydaje się dochodzić granic cierpienia, leży wyciągnięty twarzą ku ziemi przed Majestatem swego Ojca. Święte oblicze Człowieka-Boga, które cieszy się błogosławioną wizją Boga, leży oto w pyle zie­mi, zmienione nie do poznania. Mój Jezu! Czyż nie jesteś Bogiem? Panem nieba i ziemi? Rów­nym Ojcu? Dlaczego poniżasz się tak bardzo, że aż tracisz ludzki wygląd?
Ach, tak... Rozumiem! Chcesz nauczyć mnie, owładniętego pychą, że aby obcować z niebem, muszę pochylić się aż do ziemi. Padasz, by od­kupić moją arogancję. Chylisz się aż do ziemi, jakbyś chciał złożyć na niej pocałunek pokoju, pogodzić niebiosa z ziemią...
Jezus podnosi się, spogląda błagalnie w górę, wyciąga ramiona i modli się. Jaka bladość śmier­telna okrywa Jego twarz! Błaga Ojca, który od­wraca się od Niego. Modli się z synowską ufno­ścią, ale dobrze zna swoje miejsce. Wie, że jest żertwą ofiarną za cały ludzki rodzaj, wystawio­ną na gniew obrażonego Boga. Wie, że tylko On może zadośćuczynić nieskończonej Sprawiedli­wości i pogodzić Stwórcę ze stworzeniem. Pra­gnie, domaga się tego.Jednak wszystko w Nim jest dosłownie zmiaż­dżone. Cała Jego natura wzdraga się przed taką ofiarą. Duch wszakże jest gotów na unicestwie­nie i twarda walka trwa.
Jezu, jakże możemy prosić Cię, byś nam dał siły, kiedy widzimy Cię tak słabym i poniżonym? Tak, rozumiem! Wziąłeś na siebie całą na­szą słabość. Żeby dać nam swoją siłę, stałeś się ofiarą. Pragniesz nas nauczyć, że tylko w Tobie mamy pokładać całą naszą ufność, nawet jeśli niebo wydaje nam się ze spiżu.
Konając, Jezus woła do Ojca: „Jeśli to moż­liwe, oddal ode mnie ten kielich". Jest to krzyk natury, która zagrożona, z ufnością zwraca się ku niebu. Chociaż wie, że nie zostanie wysłu­chany, bo sam tego pragnie, jednak modli się. Jezu mój, dlaczego prosisz o coś, o czym wiesz, że nie otrzymasz tego?
Jakaż zawrotna tajemnica! Smutek, jaki Cię przygniata, każe Ci żebrać o pomoc i wspar­cie, ale Twoja miłość ku nam i Twoje pragnie­nie, by zwrócić nas Bogu, sprawiają, że mówisz: „Nie Moja, lecz Twoja wola niechaj się stanie".
Jego osamotnione serce łaknie wsparcia. Po­woli powstaje, idzie chwiejnym krokiem, zbliża się do uczniów. Przynajmniej oni, przyjaciele, powiernicy, pojmą, podzielą Jego udręczenie...
Znajduje ich pogrążonych we śnie. Jakże na­gle czuje się samotny i odepchnięty! „Szymonie, śpisz? - pyta cicho Piotra. - Ty, który zapewnia­łeś Mnie, że do śmierci Mnie nie opuścisz?"
Zwraca się ku innym: „Nie mogliście więc czuwać jednej godziny ze Mną?". Raz jeszcze zapomina o własnych cierpieniach, myśląc tyl­ko o nich: „Czuwajcie i módlcie się, by nie po­paść w pokuszenie!". Zdaje się mówić im: „Jeśli tak szybko zapomnieliście o Mnie, który zma­gam się i cierpię, to przynajmniej we własnym interesie czuwajcie i módlcie się".
Ale oni, półprzytomni z senności, ledwo Go słyszą. - O mój Jezu, ileż szlachetnych dusz, wzruszonych Twoimi skargami, trwa u Twego boku w Ogrodzie Oliwnym, dzieląc Twą gorycz i śmiertelne udręczenie! Ileż serc poprzez wie­ki wielkodusznie odpowiedziało na Twoje we­zwanie! Oby pocieszyły Cię i oby, dzieląc Twoje cierpienia, mogły współpracować w dziele zba­wienia! Obym i ja mógł do nich należeć i ulżyć Ci chociaż odrobinę, o mój Jezu!
Jezus wraca na miejsce modlitwy i widzi inny, o wiele straszliwszy obraz: wszystkich na­szych najdrobniejszych nawet grzechów. Widzi krańcową wulgarność ludzi, popełniających je. Wie, jak bardzo obrażają Boski Majestat. Widzi wszystkie nikczemności, wszystkie sprośności, wszystkie bluźnierstwa brukające serca i wargi stworzone, by wyśpiewywać Bożą chwałę. Widzi świętokradztwa, które hańbią kapłanów i wier­nych. Widzi potworne nadużywanie sakramen­tów, które On ustanowił dla naszego zbawienia, a które mogą się stać przyczyną naszego zatra­cenia.
Musi wziąć na siebie całe to cuchnące błoto ludzkiego zepsucia. Musi, tak przybrany, sta­nąć przed świętością swego Ojca. Musi odkupić każdy grzech z osobna i oddać Ojcu całą Jego zdeptaną chwałę. Musi, żeby zbawić grzeszni­ka, zejść do tego bagna. Nawet to nie wstrzymu­je Go. Błoto niczym potworna fala osacza Go, zalewa, przygniata. Oto staje przed obliczem Ojca, Boga Sprawiedliwości. On, Święty Świętych, uginający się pod ciężarem grzechów, po­dobny do grzeszników. Któż zgłębi Jego zgrozę i najwyższą odrazę. Ten jęk wstrętu, te strasz­liwe mdłości?
Wziąwszy na siebie wszystko, bez żadnego wyjątku, pada pod potwornym brzemieniem i ję­czy pod ciężarem Bożej Sprawiedliwości, w ob­liczu Ojca, który dozwolił Jemu, swojemu Syno­wi, ofiarować się jako ofiara za grzechy świata i stać się jakby „potępionym". Jego czystość wzdraga się przed tym nikczemnym ciężarem, ale widzi jednocześnie sprawiedliwość obra­żoną, grzesznika potępionego... Dwie siły, dwie miłości ścierają się w Jego sercu. Zwycięża ob­rażona sprawiedliwość. Jakiż to jednak widok nieopisanie żałosny! Ten Człowiek obarczony wszystkimi naszymi brudami, On, świętość istotowa, złączony, zewnętrznie choćby, z przestęp­cami... Drży jak liść.
Żeby stawić czoło tej straszliwej agonii, po­grąża się w modlitwie. Pochylony przed Majestatem Ojca błaga: „Ojcze, oddal ode Mnie ten kielich!". To tak jakby mówił: „Ojcze, pragnę Twojej chwały. Pragnę dopełnienia Twojej Spra­wiedliwości, pragnę pogodzenia rodzaju ludzkiego. Ale nie za tę cenę! Nie żebym Ja, sama Świętość, aż tak został splamiony grzechem...!; Ojcze, który wszystko możesz, oddal ode Mnie ten kielich i znajdź w nieprzebranych skarbach Twej Mądrości jakiś inny sposób zbawienia. Je­śli jednak nie chcesz tego, niechaj stanie się Twoja, a nie Moja wola!".
I tym razem modlitwa Zbawiciela pozostaje bez odpowiedzi. Ogarnia Go trwoga śmierci. Dźwiga się z trudem, szukając wsparcia. Czu­je, że siły Go opuszczają. Potykając się, kroczy z trudem w stronę uczniów. I znowu znajduje ich śpiących. Jego smutek pogłębia się. Budzi ich tylko. Czy zmieszali się? Jezus już nic nie mówi. Widzą tylko, że jest nieopisanie smutny. Zachowuje dla siebie całą gorycz tego opusz­czenia.
Jezu mój, jakże ogromną troskę czytam w Two­im sercu, przepełnionym udręką. Widzę, jak oddalasz się od uczniów, ugodzony prosto w serce. Gdybym mógł pomóc Ci choć trochę, ulżyć Ci nieco... Ale. nie potrafiąc nic innego, płaczę tyl­ko przy Tobie. Łzy mojej miłości i współczucia mieszają się z Twoimi łzami, wznosząc się ku tronowi Ojca, by Go błagać o litość nad Tobą i tyloma duszami, zanurzonymi we śnie grzechu i śmierci.
Jezus wraca na miejsce swojej modlitwy wy­czerpany, pełen żałości. Nie klęka, lecz pada na ziemię. Czuje się jakby zdruzgotany przez śmiertelną mękę, a Jego modlitwa staje się jesz­cze intensywniejsza.
Ojciec odwraca od Niego swój wzrok, jakby byt najwstrętniejszym z ludzi. Wydaje mi się. że słyszę skargi Zbawiciela: „Gdyby przynajmniej człowiek, dla którego cierpię, zechciał korzystać z łask, jakie dla niego przez Moje cierpienie uzyskuję. Gdyby przynajmniej uznał prawdziwą wartość ceny. jaką płacę, by go odkupić i dać mu życie dziecka Bożego! Ach. ta miłość rozdziera Mi serce okrutniej niż oprawcy, którzy rozedrą niedługo Me ciało". Widzi człowieka, który nie wie, bo nie chce wiedzieć; który bluźni Bożej krwi i. co jest jeszcze bardziej nie do napra­wienia, używa jej na swoje zatracenie. Jakże niewielu skorzysta z niej, iluż innych zmierza ku zgubie! Nie przestaje powtarzać w udrę­czonym swym sercu: „Jakże niewielu korzysta z Mojej krwi".
św. Pio z Pietrelciny

Komentarze

  1. Anonimowy13.3.13

    panie mój proszę cię wyproś mi u ojca przedwiecznego odsunięcie tego kielicha na który sobie zasłużyłam przez swoje grzechy.wyproś mi łaskę o którą błagam

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz